niedziela, 2 lutego 2014

Mózg musi jeść!



W artykule na temat niezwykle utalentowanego polskiego pokerzysty Dominika Pańki, czytamy przy okazji o zwyczajach panujących podczas turniejów pokerowych, o okresie samej rozgrywki, gdy gracze intensywnie obliczają warianty zagrywek, obliczają karty i podejmują strategicze i taktyczne decyzje co do gry:


"(...) pokerzyści siadający do stołu bardzo często używają ciemnych okularów, wszak to oczy zdradzają najwięcej emocji. Potrzebna jest także woda (w grze o ogromną stawkę spływ potu mógłby doprowadzić do odwodnienia) oraz batoniki energetyczne, które dostarczają w krótkim czasie dużych ilości kalorii, niezbędnych by właściwie myśleć. Jak widać wbrew pozorom poker nie jest dyscypliną tylko umysłową, na najwyższym poziomie trzeba posiadać także silny organizm. (...)".



Czymże ta sytuacja różni się od innych okresów, gdy nasz mózg prowadzi wzmożony wysiłek? Niczym. Czy to nauka przed sesją egzaminacyjną na studiach, czy okres rozwijania jakiegoś zawodowego projektu wymagającego główkowania, czy codzienne zastanawianie się nad zwykłymi, domowymi problemami, zawsze należy pamiętać o dobrym potraktowaniu organu, który w takich sytuacjach jest najbardziej obciążony - mózgu. Bo pozornie nic dynamicznego się w nas nie dzieje, siedzimy przy komputerze, ślęczymy nad książkami czy wzdychamy nad kolejną kartką pomazaną rysunkami nowych pomysłów. Ale w rzeczywistości mocno obciążamy organizm, bo mózg, który stanowi zaledwie około 2% całkowitej masy ludzkiego ciała, pochłania około 20% z całej energii wytwarzanej w organizmie, robi to 10 razy szybciej niż inne części ciała, zużywa 20% tlenu i około 25% glukozy! Najbardziej energochłonna jest w nim substancja szara czyli komórki kory mózgowej odgrywające kluczową rolę w procesie rozumowania. Zakłada się, że przy zwykłej pracy dziennej, bez intensywnego wysiłku, powinniśmy otrzymywać minimalnie 1800 kcal na dobę. Z tego aż 260 kcal na dobę przeznaczone jest na pracę mózgu, co oznacza aż 180 kalorii na minutę! I to dotyczy każdej minuty, bez przerwy w dzień i noc.



Dlatego musimy pamiętać o dwóch podstawowych zasadach: dobrze mózg karmić i dobrze mózg natleniać. Niedotleniony i nienakarmiony odpowiednio mózg, po pierwsze ogranicza swoją pracę i osiągi, a także - co kluczowe! - wpływa na strukturę układu nerwowego, połączenia między poszczególnymi częściami mózgu. Dlaczego jest to kluczowe? Bo badania wykazały, że mózgi osób o najlepszych połączeniach, wysokiej integracji sieci mózgowej, należały do najmądrzejszych osób... Widać tu ten sam schemat co z rozwojem fizycznym u sportowców: aby być wytrzymałym czy silnym sportowcem, należy dobrze się odżywiać i dbać o mięśnie. Aby być dobrym myślicielem, należy dobrze się odżywiać i dbać o mózg.



1. GLUKOZA - TAK!



Karmienie mózgu to przede wszystkim dostarczanie mu glukozy, pozyskiwanej z węglowodanów czyli z cukrów. Bez glukozy komórki mózgowe obumierają i to po kilkunastu minutach. Ale częstszym przypadkiem niż całkowity brak glukozy jest niski poziom glukozy. Szczególnie wrażliwa na spadki poziomu glukozy jest kora mózgowa czyli właśnie ten obszar, który odpowiada za myślenie. I dlatego częstym objawem tego spadku są problemy z koncentracją!


2. CUKRY - NIE!


Skoro glukozę pozyskuje się z węglowodanów to naturalnie kusi nas, żeby podtrzymać wysoki poziom glukozy słodkimi napojami i słodyczami... Niestety, to tak nie działa! Za wysoki poziom glukozy również nie jest wskazany, ponieważ powoduje ospałość i rozleniwienie. Według badań, mózg na nadmiar jedzenia może reagować zaburzeniami pamięci!


3. NIEOPTYMALNE POSIŁKI


Jak wynika z powyższego, bardzo nieefektywne podczas nauki czy innego wysiłku umysłowego jest niedojadanie albo przejadanie się. Ale teoria sobie, a praktyka sobie. Wyobraźmy sobie sytuację, której wielu zaznało, że w czasie nauki przed egzaminem nie dojadamy, bo przecież nie ma czasu... Wystarczy zwykła słodka bułka, jakaś cola - tylko po to, żeby szybko uzyskać energię. A potem idziemy na egzamin i dzieje się to samo - dostarczamy byle co do organizmu, byle tylko szybko uzupełnić brak energii albo wręcz przeciwnie - postanawiamy się najeść na zapas, bo przed i w czasie egzaminów nie będzie czasu... Jest to skuteczne obniżenie osiągów mózgu i połączeń między nimi. Można być pewnym, że będziemy mieli kłopoty i z koncentracją i z pamięcią...



4. OPTYMALNE POSIŁKI



Jedną z taktyk dobrego odżywiania mózgu jest częste jedzenie małych posiłków składających się z produktów o niskim indeksie glikemicznym. Dzięki temu nie ma nagłych skoków stężenia cukru we krwi. Co to ten indeks glikemiczny? To uszeregowanie produktów, które zawierają cukry. Szereguje się je według szybkości, z jaką podnosi się po ich zjedzeniu poziom glukozy we krwi. Surowa marchew ma niski indeks, bo po jej zjedzeniu poziom glukozy rośnie powoli, ale za to też utrzymuje się dłużej na optymalnym poziomie. Słodycze mają wysoki indeks, bo zawarty w nich cukier gwałtownie "uderza" do głowy. Ale na krótko, bo włącza się neutralizująca insulina i poziom gwałtownie też obniża. "Szybkie zasilanie" mózgu szybko się kończy. No i oczywiście tworzy też spustoszenie w innych częściach ciała, co przyzna każdy facet obserwujący kobietę, która podczas nauki pochłaniała dużo batoników... :). Po takie wspomagacze powinno się więc sięgać wyłącznie w absolutnie wyjątkowych sytuacjach, jak wspomniany na początku turniej pokera. Sesja egzaminacyjna, o której wiadomo, kiedy nadejdzie i można się do niej przygotować, także przygotowując sobie jedzenie, do takich sytuacji raczej nie należy... 



Dietetycy w takich sytuacjach polecają przede wszystkim musli, które mogą być przygotowane samodzielnie. Zwykłe płatki owsiane, jęczmienne czy ryżowe (bez dodatków cukru) można zmieszać z orzechami, świeżymi lub suszonymi owocami jako doskonała odżywka dla mózgu.


5. TŁUSZCZE - TAK!


Mózg w 60% składa się z tłuszczu. Można więc łatwo się domyślić, że do prawidłowej pracy tego organu niezbędne są tłuszcze. Ale nie te ze słodyczy, ciast czy jedzenia z fast-foodów, które powodują wzrost stężenia wolnych rodników, uszkadzających komórki, w tym te mózgowe. Najzdrowsze są tłuszcze nienasycone, które można znaleźć w morskich rybach, olejach, nasionach i orzechach. Szukamy jedzenia z kwasami omega-3, ponieważ badania wykazały niedobory tych kwasów u pacjentów z depresją czy innymi zaburzeniami psychicznymi.



6. CHOLESTEROL - TAK!



Brzmi groźnie, bo reklamy wytresowały nas w skojarzeniu, że cholesterol jest zły i szkodzi. Otóż z tego tłuszczu zbudowane są osłonki komórek mózgu, niezbędne do przewodzenia impulsów nerwowych. Dlatego dieta beztłuszczowa nie jest zdrowa! Potrzebna jest, jak w wielu innych rzeczach, równowaga - nie za dużo, nie za mało.



7. MINERAŁY



W okresie wzmożonego wysiłku umysłowego ważne jest dostarczenie także innych składników wpierających pracę mózgu i przewodnictwo impulsów nerwowych. Na poprawę pamięci i wspomaganie koncentracji, łagodzenie stresu i napięcia najlepszy jest magnez. W jego dostarczeniu pomoże mleko, jogurty, kefiry, pełnoziarniste pieczywa, migdały. Z kolei cynk to ochraniacz dla mózgu przez wolnymi rodnikami, uszkadzającymi komórki mózgowe. Znajduje się w ostrygach, fasoli, orzechach. Potas, zawarty w bananach, pomidorach, orzechach pomaga dotlenić mózg. Fosfor z serów, mięs i ryb poprawia pamięć. Obie te funkcje - poprawy pamięci i dotleniania mózgu - wspiera też żelazo zawarte w wątróbce, czerwonym mięsie, orzechach, szczypiorku.



Oczywiście celem tego artykułu nie jest zbudowanie kompletnej porady dietetycznej, a wskazanie, jak ważne dla pracującego mózgu jest dostarczanie wszystkich składników. I jak optymalne wykorzystanie naszego organu wymaga prawidłowego odżywiania. Dzięki temu lepiej będzie się zdawało wszelkie egzaminy, uczyło nowych zdolności, tworzyło nowe koncepcje i rozwiązywało wszelkie problemy.


Źródło:
http://babol.pl/kat,1025465,wid,16375481,wiadomosc.html?ticaid=512221

czwartek, 16 lutego 2012

Syndrom australijski

Niejednokrotnie zdarzało mi się usłyszeć przejęzyczenie, gdy ktoś mając na myśli Austrię wymienił Australię albo odwrotnie, pomylił Australię z Austrią. Podobieństwo w wymowie obu krajów jest spore, stąd i duże szanse na pomyłkę językową, wynikającą z pośpiechu, a nie niewiedzy. Zazwyczaj nie ma większych konsekwencji takiego przejęzyczenia, co najwyżej narażamy się na śmiech rozmówcy. Gorzej, gdy nie jest to pomyłka językowa... jak opisywany niżej przypadek.


Jakiś czas temu podobna sytuacja miała miejsce w trakcie procesu rekrutacyjnego w pewnej firmie ubezpieczeniowej. Jej nazwa wyraźnie wskazuje na austriackie korzenie, nawiązuje do nazwy stolicy Austrii. Firma szukała do pracy młodych pracowników, zdecydowanych zmierzyć się z zawodem sprzedawcy ubezpieczeń. Na rozmowie kwalifikacyjnej pojawiła się rezolutna blondyneczka, a rozmowa wyglądała mniej więcej tak:


HR manager: Czy wie pani coś o naszej firmie?
kandydatka: Tak, czytałam w internecie. Wiem na przykład, że Wasza firma pochodzi z Australii.
HR manager (z uśmiechem): Na pewno z Australii?
kandydatka: Tak, na pewno.
HR manager: Ale jest tego pani pewna? Może z innego kraju?
kandydatka (z całą stanowczością): Nie, nie z innego. Na sto procent z Australii!


Pewność siebie kandydatki tak urzekła managera, że zatrudnił dziewczynę do pracy. Docenił jej umiejętność poprzestawania na swoim, zdecydowania w poglądach, niewzruszoności wobec drugiej osoby, braku wątpliwości.   To wszystko są pozytywne cechy u każdego sprzedawcy. Ale czy na pewno?


Na swój użytek nazwałem to zjawisko "syndromem australijskim". Gdy ktoś mówi o Australii, a tak naprawdę chciał mówić o Austrii. Gdy ktoś nie wykazuje najmniejszych oznak wątpliwości czy nie potrzebuje chwili zastanowienia. Gdy ktoś nie ma wiedzy o temacie, który porusza, a mimo to nie widzi powodów, żeby się dowiedzieć. Gdy ktoś brnie do przodu, gdy trzeba się zatrzymać i zapytać o kierunek.


Pozornie taki sprzedawca jest idealny dla firmy go zatrudniającej. Nawet jak czegoś nie wie, nie przerwie procesu sprzedaży, tylko wymyśli odpowiedź i przekaże ją w sposób zdecydowany, nie pozwalający na wątpliwości. Gdy trzeba będzie klientowi wmówić, że czarne jest białe albo odwrotnie - nie zawaha się ani sekundy. Czy to dobrze? Na krótką metę tak. Klient pokłada pewne zaufanie w słowach sprzedawcy, zakłada, że sprzedawca wie znacznie więcej od niego. Przy pierwszym kontakcie taka pewność siebie jest więc mile widziana, jest oznaką profesjonalizmu.


Ale... co w długim okresie czasu? Skłaniam się ku tezie, że takie podejście klient wartościowy, klient myślący, klient wierny, dość szybko wykryje. Może się zorientować, że sprzedawca kłamał. Może się zorientować, że sprzedawca jest nieprofesjonalny. A klient, który został omamiony, a już szczególnie klient oszukany, nigdy już naszym klientem nie będzie. Co więcej, opinia jaką wystawi firmie, będzie się jeszcze długo ciągnęła za firmą. Sądzę, że tolerowanie "syndromu australijskiego" u sprzedawców może wyrządzić więcej szkód niż przynieść zysków.

wtorek, 20 września 2011

Jak zostać mistrzem?

Wydawać by się mogło, że zawodowy bokser - osoba, której mózg obijano setki, jeśli nie tysiące razy - nie może powiedzieć nic mądrego. Tak rozumuje większość osób; nikt przecież w poszukiwaniu prawd życiowych nie kieruje się do zabijaków, ulicznych chuliganów czy po prostu osób, które lubią się bić. A co jeśli tym bokserem jest mistrz świata juniorów i seniorów,  w wadze ciężkiej i superciężkiej, mistrz olimpijski, osoba wprowadzona do panteonu międzynarodowych sław boksu? I z sukcesami nie tylko na niwie sportowej, bo także szczęśliwy mąż jamajskiej wicemiss, ojciec dwójki dzieci, posiadacz doktoratu honoris causa, założyciel i sponsor uczelni wyławiającej młodych, zdolnych bokserów i dającej im szansę rozwoju? To brzmi już znacznie lepiej i chętnie posłuchamy osoby, która odniosła także sukces finansowy i w życiu osobistym, nieprawdaż?

Lenox Lewis, bo o nim mowa, wypowiadał się ostatnio w wywiadzie z Przemysławem Garczarczykiem na temat młodego polskiego boksera – Artura Szpilki. Cytat z najciekawszą dla mnie częścią wywiadu prezentuję poniżej. Dlaczego najciekawszą? Ponieważ można ją potraktować nie jako radę dla bokserów, ale znacznie szerzej – jako skuteczne wskazówki dla każdego, kto chce się wspiąć na szczyt. Czy to szczyt sportowy, finansowy czy rozwoju osobistego.

Lenox Lewis: „(...) Ja miałem takich kolegów, którzy bili na treningach dwa razy mocniej ode mnie i pewnie też więcej umieli, ale to ja jestem mistrzem świata, a ich nazwisk nikt nie zna. (...). Ja wierzyłem w każdą krytykę, jeśli pochodziła od ludzi, których ceniłem. Kiedy zaczynałem walczyć w Stanach, to się ze mnie śmiali w telewizji, że nie mam lewego prostego. Siedziałem przed telewizorem i tego słuchałem, oglądałem moje wygrane walki, ale patrzyłem tylko na mój lewy prosty. Zgadza się, trzeba poprawić, więc tylko nad tym pracowałem. Później było, że nie mam silnej szczęki, to było po porażce z McCallem, i łatwo padam. Więc poprosiłem HBO, żeby mi dali takiego, po które strzale padnę. Zrobiłem to dla siebie i dla nich, była walka z Shannonem Briggsem, który wtedy uchodził za bestię, niszczył wszystkich w pierwszych rundach. O co mi w tym wszystkim chodzi - zawsze musisz wiedzieć, że doskonały nigdy nie będziesz. Bez tego daj sobie spokój z marzeniami, będziesz tylko utalentowanym przeciętniakiem, o którym będą mówić, że mógł coś zrobić. Jest takie określenie w angielskim "wannabe" - to jest tak naprawdę słowo obraźliwe, takiego przegranego, któremu się wydaje, że tylko potencjał wystarczy do szczęścia.”


Przemysław Garczarczyk: „Rada do Artura Szpilki, żeby tak się nie stało?”


Lenox Lewis: „- Nie tylko do niego, także do jego promotorów, trenerów. Dawajcie mu na treningach dwa razy lepszych od niego. Niech go okładają przy zamkniętych drzwiach, bez kamer. A on niech wyciąga z tego wnioski.”

Daje nam bokser do myślenia.

Źródło:
http://sport.onet.pl/boks/lewis-o-szpilce-to-zakopany-w-piasku-diament,1,4855716,wiadomosc.html 

poniedziałek, 23 maja 2011

Cytat tygodnia

"Artysta każdej postaci musi być jak dziecko (…) i żyć w świecie snów, cudów i fantazji. Musi myśleć o istocie oraz barwie wszelkich rzeczy – o istocie oraz barwie samego życia - i nigdy nie przestać dążyć do rozłożenia tych jaśniejących struktur na części pierwsze. Niestety! Któż kiedykolwiek uchwycił i przeanalizował wnikliwie złoto promieni zachodzącego słońca bez utraty jego piękna?"
H.P. Lovecraft

cytat za: S.T. Joshi, „H. P. Lovecraft. Biografia”, tłumaczenie: Mateusz Kopacz

piątek, 20 maja 2011

Zlinczować Lyncha


Słowo „lincz” jest we współczesnej Polsce bardzo popularne. Wystarczy przejrzeć gazety czy strony internetowe, żeby zauważyć jego użycie we wszystkich przypadkach gramatycznych, w różnym kontekście. Czytamy, że publicznego linczu na Doktorze G. dokonał minister sprawiedliwosci Zbigniew Ziobro, mieszkańcy Włodowa zlinczowali miejscowego furiata Józefa Ciechanowicza, a w jakimś zakamarku internetu mniej lub bardziej anonimowi komentatorzy dokonali linczu na znanym publicyście Gazety Wyborczej Adamie Michniku. W 2010 roku powstał nawet film o wydarzeniach we Włodowie, pod tytułem - jakże by inaczej - „Lincz”.

Podpis pod zdjęciem z Haiti w serwisie Gazeta.pl: "Lincz na szabrowniku"

Z kontekstu możemy się domyślić, że w każdym z tych przypadków używający słowa „lincz” mają na myśli samosąd, osądzenie niezgodne lub nie całkiem zgodne z prawem, wymierzone bez  zachowania prawnych reguł, bez poszanowania zwyczajowych zasad, wzięcie sądów w własne ręce. W pierwotnym znaczeniu słowo to miało węższy zakres, oznaczało pozbawienie życia, zabicie kogoś, przeważnie przez publiczne powieszenie, wymierzenie sprawiedliwości bez właściwego sądu – tak jak w przypadku samosądu we Włodowie. Ale jak widać z powyższych przykładów, współcześnie znaczenie słowa zostało rozszerzone na wszelkie inne formy publicznych osądów i publicznych „egzekucji”, nie zawsze fizycznych. Mamy więc lincz w postaci publicznego napiętnowania praktyk lekarskich, jak i oskarżenia o nierzetelność dziennikarską. Podejrzewam, że popularność słowa objawia się także w dyskusjach prywatnych, niepublicznych, bo sam nie raz byłem świadkiem rozmowy, w której padało stwierdzenie „Nie linczuj mnie za to” lub podobne.

Piękne i precyzyjne polskie odpowiedniki „samosąd” oraz „osąd” zostają powoli wyrugowane z języka polskiego, a skoro już tak się dzieje, to warto zaznajomić się z etymologią zastępującego je słowa „lincz”. Niewątpliwie pochodzi ono z języka angielskiego, łaciny współczesnego świata. Dalej jednak nic nie jest całkowicie pewne i jednoznaczne. W oryginale „lynch” (oraz utworzony od tego rzeczownika czasownik „lynching”) to skrót od „Lynch’s law” czyli „prawo Lyncha” i oznacza prawo, które w rzeczywistości jest bezprawiem, wydawaniem i wykonywaniem wyroków przez osoby do tego nieupoważnione albo bez zawracania sobie głowy subtelnościami prawnych procedur. Ale kto to był ten Lynch i skąd wzięła się tradycja nazywania jego nazwiskiem samosądów?

Dociekania prowadzą nas do Ameryki Północnej, a konkretnie do stanu Wirginia w czasach Rewolucji Amerykańskiej, gdy zbuntowane amerykańskie stany odrywały się od Korony Brytyjskiej. Tam właśnie, w kulminacyjnym punkcie rewolucji czyli w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, która miała miejsce w latach 1775–1783, i w której, dla przypomnienia, brali też udział polscy generałowie: Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski, ukuto wyrażenie „Lynch’s law”. Przyczynił się do tego spokojny dotychczas plantator, kwakr Charles Lynch z hrabstwa Bradford, pełniący między innymi funkcję sędziego pokoju.

Należy ty wyjaśnić, że w amerykańskiej tradycji sędzia pokoju to nie jest zwykły sędzia, który może wydawać dowolne wyroki, decydować o życiu i śmierci oskarżonych. Jest to osoba, najczęściej z lokalnej społeczności, niekoniecznie o wykształceniu prawniczym, ale zawsze o pewnym autorytecie wśród miejscowych, która może wydawać wyroki w sprawach drobnych, jak kradzieże czy wykroczenia drogowe. Przypomina mi się tutaj dziennik Melchiora Wańkowicza „Atlantyk-Pacyfik” (1967) opisujący jego podróż po Ameryce lat 50-tych, i historia z przekroczeniem  prędkości w Teksasie, gdy policjant z drogówki zatrzymał go, zawiózł do sędziny pokoju obierającej akurat pierze z kury, a wyrok (mandat) został wydany po krótkiej rozmowie. To uświadamia nam charakter i powagę takiego sądu.

Lynch był również pułkownikiem miejscowej milicji i zdeklarowanym zwolennikiem niepodległości Stanów Zjednoczonych. W 1780 roku wraz z innymi oficerami i sędziami pokoju objeżdżał południowo-zachodnią Wirginię, aby odnaleźć osoby podejrzane o uczestnictwo w powstaniu lojalistów brytyjskich. Na terenach ogarniętych rewolucyjną gorączką obowiązywały wojenne reguły – prawo silniejszego. Korzystał z tego Lynch i jego ludzie – lojalistów lub osoby o to podejrzewane poddawano nieformalnemu sądowi, bezprawnie orzekano kary cielesne, zajmowano nieruchomości, przymusowo wcielano do milicji. Tak brzmi oficjalna wersja, którą znamy choćby z opisu w liście do Williama Haya; tam też po raz pierwszy w dokumencie użyto określenia „Lynch’s Law”. Reprodukcję listu z 11 maja 1782 roku można obejrzeć w książce Christophera Waldrepa „Lynching in America”. Bezprawne działania Lyncha zostały później, w 1782 roku, zalegalizowane przez Zgromadzenie Ogólne Stanu Wirginia.

Sformułowania „prawo Lyncha” oraz „sąd Lyncha” powoli się rozpowszechniały, ale stosunkowo długo nie było wiadomo co ma na myśli ktoś, kto ich używa - samosądy czy bezprawne wyroki śmierci. Zamieszanie wynikało z ukrywania przez grupy dokonujące samosądów, że podczas zwalczania lojalistów w 1780 roku dochodziło również do morderstw: rozstrzeliwania i wieszania. Można jednak o tym poczytać w listach innych miejscowych przywódców milicji (także zamieszczonych w książce Waldrepa). Dopiero około 1810 roku wyrażenie stało się powszechnie zrozumiałe, a w powszechne użycie weszło po amerykańskiej wojnie domowej (1861-65). Wtedy zaczęło być odnoszone już do innych wydarzeń – do wieszania czarnych przez białych, samosądów wykonywanych przez wzburzony tłum, przeważnie na tle rasowym.

Ofiary samosądów w czasach konfliktów rasowych

Co ciekawe, mimo ewidentnych dowodów historycznych i lingwistycznych, do dzisiaj istnieją inne teorie co do pochodzenia tego wyrażenia! Edgar Allan Poe w 1836 roku napisał na łamach edytowanej przez siebie gazety „Southern Literary Messenger”, że zna prawdziwą historię powstania wyrażenia „prawo Lyncha” i wiąże się ona z inną osobą o nazwisku Lynch. Rzeczywiście, w owym czasie w Wirginii żył inny znany Lynch – kapitan William Lynch z hrabstwa Pittsylvania. Ponoć już w 1811 roku zgłaszał, że słynna fraza wzięła się z porozumienia między nim a sąsiadem, które polegało na ustanowieniu własnych praw i własnej władzy, niezależnej od legalnych władz, nazwane przez nich "Lynch's Law". Trudno jednak poważnie traktować wyjaśnienie, że prywatne porozumienie mogło stać się popularne, szczególnie gdy wiemy, że to akcje Charlesa Lyncha były publicznie znane. Ponadto problem tkwi w tym, że Poe był znany z literackich żartów i nie wiadomo, czy cała historia nie jest jego wymysłem. Do dzisiaj są osoby, które powtarzają wersję podaną przez słynnego pisarza, chociaż nie ma żadnych innych dowodów ją potwierdzających.

Jeszcze inne wyjaśnienie słowa „lynch” podał Cutler w 1905 roku, doszukując się źródła w archaicznym angielskim słowie „linch”, oznaczającym bicie narzędziem, maltretowanie. Istnieje też teoria sięgająca poza kulturę anglosaską, do... chińskiej tradycji „lingchi”. Jest to metoda powolnego zabijania, w której bez zbędnego pośpiechu pozbawia się ukaranego fragmentów ciała nożem, ale tak by żył jak najdłużej. Metoda była stosowana w Chinach do wykonywania egzekucji od około 900 roku naszej ery aż do 1905 roku, kiedy została prawnie zakazana.

Lingchi - chińska tortura
Na koniec zostawiłem „wersję średniowieczną”, która odsyła nas do historii Jamesa Lyncha Fitzstephena („fitz Stephen” oznacza „syn Stefana”), burmistrza irlandzkiego miasteczka Galway, leżącego nad Atlantykiem. W rzeczywistości ta wersja jest najwyżej XIX-wieczna i prawdopodobnie utrwaliła się jako dobra anegdota dla turystów. Trudno bowiem brać poważnie teorię, że amerykanie w czasach Rewolucji Amerykańskiej i bezpośrednio po niej zaczęli nagle używać słowa „lynch” w nawiązaniu do wydarzeń z średniowiecznej Europy. Zatrzymam się jednak dłużej przy tej historii z powodów osobistych - ponieważ sam od wielu lat pomieszkuję w Galway i opowieści z tej uroczej rybackiej miejscowości są mi bliskie.

Cała historia ginie w mroku dziejów i znamy ją tylko z pośrednich przekazów. Starsza, nazywana tradycyjną, pochodzi z rękopisów Daniela Augustusa Beaforta (1787), który podróżował po Irlandii i opisywał miejscowe historie, między innymi z Galway. Na podstawie jego wzmianki powstała wersja Jamesa Hardimana, już przetworzona i podkoloryzowana (1820), którą niektórzy powtarzają jako tę prawdziwą.

Historia burmistrza Jamesa Lyncha Fitzstephena (którego korzenie sięgają Austrii) odsyła nas w 1493 rok, a więc w czasy Krzysztofa Kolumba, który w owym roku triumfalnie powrócił z pierwszej wyprawy do Nowego Świata. Hiszpania, którą reprezentował Kolumb była mocarstwem, głównie dzięki  bardzo aktywnej flocie morskiej. Oczywiste więc, że hiszpańskie statki kupieckie docierały też do wybrzeży pobliskiej Irlandii, w tym do Galway. Lokalna tradycja nawet wiąże nazwę skweru Spanich Arch (Łuk Hiszpański) z średniowiecznymi wizytami Hiszpanów, ale jest to „legenda miejska”, zmyślenie, które weszło do powszechnego obiegu. Tak naprawdę Spanich Arch jest fragmentem murów miejskich zbudowanych w 1584 roku do ochrony nadbrzeża i wcześniej zwano je The Blind Arch (Łuk Zasłaniający).

Burmistrz Lynch, który najwyraźniej doskonale rozumiał korzyści płynące z handlu z Hiszpanią, mocno zaangażował się w kontakty z kupcami z Półwyspu Iberyjskiego. Powiedzielibyśmy dzisiaj, że „promował” i „ambasadorował”. Do tego stopnia, że osobiście odwiedził Hiszpanię i oczarowany gościnnością miejscowych namówił jednego z kupców do wysłania swojego syna do Irlandii, żeby mógł się zrewanżować godnym podjęciem u siebie w domu. Na miejscu syn hiszpańskiego kupca został oddany pod opiekę syna burmistrza - Waltera. Ponoć był to dobry chłopak, ale ze względu na słabość charakteru łatwo popadał w złe towarzystwo.

Nie wiadomo w jaki sposób i z jakich pobudek doszło do zbrodni – w jednej wersji hiszpański gość został wyrzucony do morza, a jego statek splądrowany, w innej wyciągnięty z domu i pobity na śmierć. Nie byłoby oczywiście prawdziwej historii morderstwa bez kobiety w tle – i taka tutaj też występuje. Niektóre źródła twierdzą bowiem, że motywem zabójstwa była zazdrość o kobietę, która miała zbytnio ulec hiszpańskiemu czarowi. Była to dziewczyna z dobrego domu, wybranka serca Waltera.

Przerażony swoim czynem zabójca udał się skruczony do ojca i przyznał się do morderstwa. Sprawa stała się głośna, część mieszkańców Galway była przychylna młodzieńcowi i wstawiała się za nim. Ale na nic się to nie zdało, burmistrz nie był łaskawy, a jego reakcja bardzo ostra. Nie wiadomo, czy miejscowi sędziowie odmówili wydania wyroku i dlatego ojciec Waltera sam wydał wyrok śmierci, czy może nastąpiło to pod wpływem wzburzenia, które nakazywało nie oglądać się na wyroki sędziów. Wiadomo natomiast, że Lynch osobiście wykonał wyrok, wieszając zabójcę - swojego jedynego syna - z balkonu lub okna (istnieją różne wersje). Jakże smutne dla Lyncha rozwiązanie dysonansu między ojcowską miłością, a poczuciem sprawiedliwości i dobra wspólnoty.

W Galway w ciągu 15 minut możemy zwiedzić wszystkie miejsca związane z tragiczną historią burmistrza, ponieważ wszystkie są odległe od siebie zaledwie o kilka kroków. Możemy zacząć od wybudowanego w hiszpańskim stylu Lynch’s Castle (Dom Lynchów, wbrew nazwie nie jest to zamek w naszym, kontynentalnym rozumieniu), który przez wieki pełnił siedzibę klanu Lynchów. Obecnie mieści się tam siedziba banku Allied Irish Bank, znanego w Polsce z przejęcia banku BZ WBK. Do środka można wejść choćby po to, żeby wybrać pieniądze z bankomatu.

Jeżeli będziemy dalej podążać z tłumem wędrującym w dół ulicą Shop Street, to między kamienicami, w bocznej uliczce zauważymy kościół kolegialny św. Mikołaja z Miry. Bywa on czasami mylony z katedrą Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Mikołaja właśnie z powodu patronatu tego samego świętego. Katedra jest jednak wytworem XX-wiecznym, a kościół został wybudowany w 1320 roku i zdecydowanie mylić ich nie należy. Po drugiej stronie kościoła zobaczymy obrośnięte bluszczem fragmenty murów i okno, w którym wedle przekazów wisiało ciało Waltera Lyncha. Znajduje się tam też wmurowana czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami oraz tablica pamiątkowa z 1854 roku, z której dowiadujemy się o surowym poczuciu sprawiedliwości burmistrza Lyncha.

Na koniec udajemy się na Spanich Arch, gdzie w towarzystwie tłumu młodzieży na deskorolkach lub czytających książki podziwiamy uroki rzeki Corrib wpadającej do zatoki. Patrząc na  średniowieczne mury wyobrażamy sobie czasy galeonów Kolumba, surowej obyczajowości i próbujemy zrozumieć tragiczną historię Jamesa Lyncha.

Galway, zdjęcia własne

Wszystkie te powyższe historie, tłumaczące powstanie wyrażenia „prawo Lyncha”, „lincz” - mimo swoistego tragicznego piękna - są nam kulturowo obce. Ani amerykańskie wieszanie buntowników przeciwko rewolucji, ani irlandzkie surowe ukaranie syna-zabójcy, ani nawet chińska metoda mordowania, nie mają w naszej obyczajowości, kulturze czy literaturze tradycji. Brakuje emocjonalnych kotwic, które nakazywałyby się utożsamiać z tymi historiami i czerpać stamtąd inspirację do używania słowa „lincz” zamiast „samosąd”. Mam więc nadzieję, że przynajmniej czytelnicy Niebieskiego Widelca będą co najwyżej „osądzać” innych, ewentualnie dokonywać „samosądów”. „Linczowanie” zostawmy osobom, które lubują się w makaronizmach językowych.